Zimowy Bieg Zbója 2023


Po trzech latach od mojego pierwszego Zbója pojawiła się okazja znowu wziąć udział w tej super imprezie. Przez te 3 lata zmieniła się trasa ale na szczęście nie klimat i organizacja.

Przed zawodami intensywnie sypało i pojawiały się pytania czy będzie się w ogóle dało biegać w takich warunkach. Znakowanie trasy wiązało się z brodzeniem w śniegu, a temperatura i warunki w dniu biegu zapowiadały cięższą przeprawę niż w 2020.

Znakowanie trasy

Znakowanie trasy

Tutaj jeden biegacz który zatrzymał się zrobić sobie selfie

Tutaj jeden biegacz który zatrzymał się zrobić sobie selfie

Tym razem start na dystansie 26 km i 1600 metrów w pionie w tym dwa podbiegi/podejścia na Szyndzielnię. Mimo, że jestem godzinę przed, odbiór pakietu i kibelek zajmują mi tyle czasu, że znowu jestem na stracie na ostatnią chwilę (tym razem przynajmniej zdążyłem na rozgrzewkę, a nie od razu leciałem na trasę). Przed startem schodzą do nas z gór wikingowie, z głośników leci „Valhalla calling me”, super klimat, nakręcamy się okrzykami i… lecimy!

Pierwsze kilka kilometrów, śnieg, strumienie i już mam mokro w butach, ciężko mi się biegnie czyli za ostro wystartowałem. Na 5 kilometrze zamarzł mi izotonik przez co nie mam czym przepijać żeli, w późniejszym czasie dopadnie mnie odwodnienie, a do tego biegnę z kilogramową bryłą lodu w plecaku.

Ale warun!

Ale warun!

Pierwsze podejście na Szyndzielnię na sporym dystansie pokonuję truchtem i wyprzedzam trochę osób, a w górnej części kolejki jak już opadam z sił mam za sobą jakiegoś gościa który mnie non stop pogania… nie miał mnie jak wyprzedzić w tym śniegu i żeby nie robić za zawali-drogę wypluwam płuca i przy górnej stacji melduję się na 21 pozycji. Później jeszcze kawałek pod górę gdzie przyznam szczerze truchtałem już tylko dlatego, żeby turyści z sankami mnie nie wyprzedzali. Zaczyna się w końcu część ze zbiegami i były odcinki gdzie faktycznie można było nabrać tempa i w najgorszym wypadku zaliczyć glebę w zaspę.

Na półmetku utrzymuję 21 pozycję.

Gdzieś w drodze na Szyndzielnię

Gdzieś w drodze na Szyndzielnię

Bieg się rozciągnął, teraz zasuwam w małej czteroosobowej grupie z jedną dziewczyną która na dystansie maratońskim stała na podium… urosłem mentalnie skoro mogę utrzymać jej tempo, nawet jeżeli traktuje Bieg Zbója jako rozbieganie. Niestety nasza grupka źle poleciała, zrobiliśmy ekstra ponad 2 km pod górę (było kilka miejsc gdzie łatwo było pobłądzić), pod Szyndzielnią korzystam z herbaty na punkcie regeneracyjnym, zjadam banana, delicje i generalnie po błądzeniu motywacja do walki o pierwszą 15 mi siadła. Na punkcie częstuję się herbatą, wiśniówką, ciastkami. Drugi atak na Szyndzielnię już nie idzie tak sprawnie, łapią mnie skurcze, raz się zatrzymuję, na górze kolejna bania dowiaduję się, że jestem 51. Po pokonaniu kolejnych kilku km odwodnienie robi swoje i muszę się zatrzymać na chwilę. Jeden z biegaczy ratuje mnie kilkoma łykami Oshee (bez tego pewnie bym szedł i zamarzał), mobilizuję się do ostatniego kawałka i długiego zbiegu. Na mecie jestem 62 w kategorii open i 54 wśród mężczyzn, czas 4:13:18. Po przekroczeniu linii mety miałem taką mgłę na oczach, że nawet swojej rodzinki nie zauważyłem:)
Nigdy, żaden bieg tak mnie nie wypruł. Za rok powtórka!

Posted on 25/02/2023, in Biegi and tagged , , , . Bookmark the permalink. 1 komentarz.

Autora najbardziej cieszą komentarze...